Łukasz Kowalczuk „Vreckless Vrestlers”

Vreckless Vrestlers (1)Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy „Coco Jambo” przejmowało schedę po „Smells Like Teen Spirit”, a najważniejszym elementem codziennej diety były cheetosy, które kupowało się dla tazos z postaciami ze „Star Wars”, Cartoon Network emitowało kreskówki wyłącznie w oryginalnym języku i wyłącznie do godziny dwudziestej. Później wkraczało TNT, gdzie można było zobaczyć „Casablancę” albo „Przeminęło z Wiatrem”, ale dla przeciętnego dzieciaka atrakcyjniejsze byłoby gapienie się na płytę chodnikową. Piątki były wyjątkowe. Piątki były świętem. W te dni bohaterowie zostawali na ekranie trochę dłużej, a w dodatku przybierali formę ludzi z krwi, kości i lateksu.

Macho Man, Diamond Dallas Page, Raven i nader wszystko Sting – jakimś cudem naśladowanie tych długowłosych świrów nie doprowadziło do mojego przedwczesnego zgonu, niemniej zdarzały się sytuacje niezrozumiałe dla ludzi z zewnątrz. Nauczycielskie interwencje podczas korytarzowych walk były standardem i za cholerę żaden z belfrów nie potrafił pojąć, że skaczemy sobie na plecy z parapetów dla zabawy. Największym zaskoczeniem okazała się jednak rozkładówka, którą skonfiskowano naszej amatorskiej drużynie w trakcie lekcji fizyki. To miał być skandal – nastoletni chłopcy oglądają gołe baby na zajęciach, ale okazało się, że oglądaliśmy skromnie odzianego Billa Goldberga i dopiero wtedy pojawiło się pytanie: „Czy ich do reszty pojebało?”. Podobnych nieporozumień było mnóstwo. Kiedyś brat kolegi (przeciwnika) nakrył nas na morderczym pojedynku w pieleszach ich rodziców, na widok czego ze zdziwieniem zapytał: „Macie gumki?”. Mógłbym jeszcze długo wspominać, bo recenzję „Vreckless Vrestlers” trudno zacząć inaczej niż od sentymentalizmu. Dla ludzi wychowanych na przełomie lat 80. i 90. jest tu tak wiele symboli, że skojarzenia pojawiają się automatycznie, ale na szczęście Łukasz Kowalczuk narysował historię przeznaczoną nie tylko dla nas, pierwszych odbiorców popkultury w Polsce.

Vreckless Vrestlers (5)

Być może komuś z was przyjdzie do głowy, że miało tu być chamsko i o kulturze, a nie o chamstwie zamiast kultury, a przecież komiks, którego fabuła sprowadza się do trzech słów – napierdalanie po gębach – nie może dostarczyć niczego poza atawistyczną rozrywką dla ludzi, którzy na serio słuchają rapu wyprodukowanego przez Sanepid. W odpowiedzi zacytuję Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie: „Idea zamieszkania w miejskim parku przywołuje nieodwołalnie kwestie wydomowienia, jak i konieczności wypracowania nowych form komunikacji, w świecie którego polityczne i ekonomiczne fundamenty drżą w posadach. Sztuka Honoraty Martin rozgrywa się w czasie rzeczywistym, w skali 1:1. Logika wydarzenia ustępuje w jej pracach wobec potrzeby ciągłości i (prze)trwania”. Kiedy więc następnym razem w swoim lokalnym parku napotkacie bezdomnego matuzala, pamiętajcie, że stoi za nim ideologia, jakiej nasze proste umysły nie potrafią pojąć, a przy okazji nie pierdolcie, że komiks to nie sztuka, skoro nawet spanie pod stertą gazet może nią być.

Vreckless Vrestlers (9)

Po trzech akapitach o niczym pora na konkrety. „Vreckless Vrestlers” to brakujące ogniwo pomiędzy Cartoon Network a WCW Monday Nitro, to połączenie superbohaterów w stylu Hanna-Barbera z najbrutalniejszą operą mydlaną w historii rozrywki. Czy wiem, że wrestling nie jest na serio? A już myślałem, że Undertaker naprawdę otrzymuje zastrzyk magicznej mocy po otworzeniu urny wypełnionej zielonkawym dymem. „Avengers” i „Interstellar” też nie są na serio, więc oddalam to pytanie pomiędzy inne idiotyzmy typu: „Jeżeli nie jesz mięsa, to skąd bierzesz białko?” czy: „Jak będziesz wyglądał na starość z tymi tatuażami?”. Albo chcecie się dobrze bawić, albo pooglądajcie National Geographic, bo wrestling i vrestling wymagają współpracy pomiędzy nadawcą/oszustem a odbiorcą/oszukiwanym. W komiksie Kowalczuka od razu czuć tę konwencję – mało realistyczna kreska; wyraźnie zarysowane osobowości, ale bez zagłębiania się w pojebane dzieciństwa postaci; plansze przypominające na pierwszy rzut oka mapę topograficzną tatr. Dla konserwatywnego fana Alana Moora czy nawet dorobku DC i Marvela doświadczenie to będzie porównywalne z projekcją „Toksycznego Mściciela” podczas zlotu wielbicieli Felliniego. Prędzej odnajdą się w tym odbiorcy Kajko i Kokosza, bo naleciałości z polskiej szkoły komiksu są w twórczości Kowalczuka bardzo wyraźne. Poza stylem żywcem przeniesionym z punk rockowego plakatu koncertowego (porównanie nie przypadkowe, bo i tym parał się autor „Vreckless Vrestlers”, a wydruk poniższego afiszu mam nawet na ścianie), znakomicie sprawdza się dobór kolorów, a właściwie tylko jednego – limonkowej zieleni, która dodaje kadrom intensywności. Zapaśnicy wręcz wylewają się ze stron, łapią „czytelnika” za mordę i zmuszają do uważnego oglądania.

VooDoo Glow Skulls

Czytelnika umieściłem w cudzysłowie, bo tak naprawdę niewiele jest tutaj do czytania, dzięki czemu vrestlerzy natychmiast rozpoczęli karierę międzynarodową, ale jednocześnie wzbudzili podejrzenie o fabularne kalectwo. Na szczęście niesłuszne. Łukasz Kowalczuk opanował rzadką zdolność maksymalizowania przekazu przy minimalizowaniu środków ekspresji. Doskonały przykład to wymiana zdań pomiędzy dwoma zawodnikami. W chmurce nie ma słów, jest natomiast wytknięty palec wskazujący (czyt. twoja); kobieta trzymająca niemowlę (czyt. matka); znak równości (czyt. to… duh); kobieta stojąca pod latarnią (czyt. kurwa). Tak eleganckiego chamstwa mój marny blog nigdy nie wykreuje. Wyraźnych komunikatów dostarcza także mimika postaci. Czasami wystarczy delikatne wykrzywienie warg albo odpowiedni kształt oczu i od razu wiadomo, z jaką sytuacją mamy do czynienia. Niestety niewielu polskich twórców ufa, że ich czytelnik nie jest kretynem i nie potrzebuje tandetnej narracji rodem z taniego filmu noir. Z drugiej strony być może nie ufają swoim własnym zdolnością i nawet po narysowaniu gęstych od zmarszczek twarzy mają wrażenie, że brak im wyrazu. Kowalczukowi bliżej pod tym względem do maestro Chucka Jonesa, animatora królika Bugsa, kaczora Daffy’ego i całej reszty naćpanych zwierząt. Wykorzystuje najmniejsze z możliwych gestów, nieznaczne zmiany w wyrazach twarzy, a jego zadanie jest o tyle trudniejsze, że nie ma do dyspozycji ruchu. Żeby nie być gołosłownym, zerknijcie na te dwa kadry z Krymskim Krabem – różni je wyłącznie kilka łuków, ale tyle wystarczy, żeby bez trudu odczytać emocje skorupiaka. Jeszcze lepszy przykład to Flatwoods Monster, który poza oczami ma jedynie trzy kreski, a mimo tego z łatwością można odczytać, kiedy jest zaskoczony, a kiedy otrzymuje srogi wpierdol.

Lukasz-Kowalczuk-Chuck-Jones

Panteon vrestlerów wygląda lepiej niż skład wielu wirtualnych mordobić. Nie ma tu postaci różniących się tylko kolorem kostiumu typu Scorpion/Sub-Zero/Ermac/Rain/Noob Saibot i chuj wie, kto jeszcze. Do zmagań na międzygalaktycznej arenie zaproszono antropomorficzne zwierzęta – kraba i kota, z czego ten drugi nawiązuje do wegańskiego hardcore’u (nie denerwujcie się fanboy’e Doom i Tragedy, wiem, że czegoś takiego nie ma); jest mistrz wschodnich sztuk walki o nazwisku Lee; jest androgyniczny Skandynaw z brodą; jest nawet wysoko postawiony reptiliański wojskowy, a także kibic Arki Gdynia, choć w tym wypadku wyszedł (a może to nie przypadek?) żart doskonały, ponieważ po konwersji do zielono-białych barw komiksu wygląda raczej jak kibol Lechii Gdańsk. Niby trochę stereotypowo, ale komiks i wrestling zawsze były siedliskami stereotypów, przy czym są to klisze prześmiewcze, a nie próba napiętnowania kogokolwiek. Kilka dni temu federacja WWE bardzo obraziła się na Hulka Hogana za to, że osiem lat temu w przypływie emocji nazwał faceta swojej córki „czarnuchem” (za co zresztą szczerze przeprosił), w związku z czym postanowiono zrobić z nim to, co Black Sabbath ćwiczy na Billu Wardzie – całkowite wymazanie egzystencji. Sprawa jest żenująca przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze Hogan to Michael Jordan wrestlingu i nie da się tego zmienić, po drugie historia WWE pełna jest znacznie śmielszych posunięć – od Roddy’ego Pipera nazywającego fanów Mr. T małpami przez zapaśników typu Kamala albo Papa Shango wystylizowanych na afrykańskich szamanów po Azjatów, którzy ZAWSZE muszą być mistrzami sztuk walki. Na Western Illinois University powstała nawet praca naukowa pod tytułem „Rasowe i etniczne stereotypu w profesjonalnym wrestlingu”, ale nie będę zagłębiał się w tej dygresji, napiszę tylko krótko – stereotypy karmią się oburzeniem, a po ośmieszaniu dostają niestrawności.

Vreckless Vrestlers (8)

Pomysł na fabułę nie jest szczególnie oryginalny, w komiksie stosował go nawet Marvel (walki organizowane przez Grandmastera), a na ekranie wykorzystali twórcy między innymi niskobudżetowej „Areny” (którą w całości można obejrzeć TUTAJ). „Vreckless Vestlers” wyciska jednak z niego ostatnie soki. To nie jest – jak mawiał Winston Wolfe z „Pulp Fiction” – lizanie się po fiutach, tylko konkretny rozpierdol. Ucięte kończyny zastąpione hakiem i harpunem, latające zęby, dekapitacja za pomocą szalika, ożywający tatuaż z chińskim smokiem, sceny z rzeźni (to nie metafora, chodzi o martwe krowy), kot rozrastający się w godne politowania (zwłaszcza przez te wielkie ślepia) monstrum na miarę Akiry – wiele bardzo złych filmów musiało zostać obejrzanych, zanim powstały te wszystkie popierdolone pomysły. Tak daleko zaszli jedynie Japończycy, rysując „Tygrysią Maskę” i organizując faktyczne walki z drutem kolczastym pod wysokim napięciem zamiast lin.

„Vreckless Vestlers” mają wszystko, czego miłośnikowi kiczu trzeba do szczęścia, ze znakomitymi dodatkami na czele. Znowu uderzę w sentymentalny ton, ale poczułem się jak dwadzieścia lat temu, kiedy uważnie przeglądałem przywiezione zza granicy komiksy i czasopisma o wrestlingu. W Polsce przeładowywanie publikacji reklamami nie było jeszcze tak popularne i podziwianie zdjęcia jakiejś zabawki albo innego wydawnictwa, które zajmowało całą stronę robiło na mnie duże wrażenie. We „Vreckless Vrestlers” również są reklamy zabawek – autorskich, stworzonych własnoręcznie przez Łukasza Kowalczuka na podstawie wymyślonych przez niego zawodników. Pojawiają się reklamy nieistniejących komiksów (coś jak trailery przed „Death Proof” i „Planet Terror”), w tym solowe przygody sierżanta Reptiliona wystylizowane na okładkę „G.I. Joe”. Jest także cała masa kolejnych potencjalnych zawodników, bo przecież ta seria ma wszelkie predyspozycje do tego, aby stać się nieśmiertelną – walki będą organizowane zawsze, a miliony galaktyk dostarczą zastępów dziwacznych wojowników. To nie jest zapierająca dech w piersiach graficzna nowela, nie ma tu zawiłej intrygi przepełnionej zaskakującymi zwrotami akcji, ale to nie jest też banał z gastrycznym humorem dla troglodytów. We „Vreckless Vrestlers” przenikają się wszelkie elementy, które przydawały magii okresowi mojego pokwitania i być może dla współczesnej młodzieży nie będzie to aż tak dobra rozrywka, ale jebać to, dla mnie ten komiks jest znakomity.

Vreckless Vrestlers (3)

Dodaj komentarz